wtorek, 24 lipca 2012

VII. Don't let it go Never give up, It's such a wonderful life...


Carmen 

Mój kochany tatuś zabrał nas do pobliskiego szpitala, w którym przebywały chore na białaczkę dzieci. Widok był bardzo przejmujący i ściskający serduszko. Kiedy widzi się takiego szkraba, który już jest doświadczany przez los łezka w oku się kręci, a serducho się kraje. Chłopcy zostali przyjęci bardzo ciepło. W końcu niecodziennie można porozmawiać ze swoim idolem, zrobić sobie z nim zdjęcie czy też dostać autograf. Tak a propos, widok Zbysława z dzieckiem na rękach był słodki. Na ojca się nadawał, a to najważniejsze. Widać, że dzieci go uwielbiały, lgnęły do niego. On czytał im bajki, opowiadał o początkach swojej kariery siatkarskiej. Miło się na nich patrzyło. Sprawiali dzieciom radość swoją obecnością. Oni od zawsze kochają pomagać i to nie zależnie od celu, przedsięwzięcia. Mają złote i szlachetne serca. 
- Też będę kiedyś taki duży jak pan - odezwał się chłopczyk, który miał może 4 latka. Skierował swoje słowa do Marcina. 
- Pewnie, że będziesz - odpowiedział Magento i wziął chłopca na ręce. 
Każdy miał zajęcie, szłam korytarzem, kiedy to pewna dziewczynka zatrzymała mnie pytając: 
- Pani też jest siatkarką? 
- Nie jestem fizjoterapeutką, ale kiedyś grałam w siatkówkę… 
- Dlaczego pani przestała? 
- To długa historia. 
- Mamy dużo czasu, proszę opowiedzieć- dziewczynka tak bardzo prosiła, więc się zgodziłam, bez wahania. 
- W szkole średniej grałam w szkolnej drużynie, zdobywałyśmy różne tytuły i puchary. W końcu nadszedł najważniejszy dzień w naszym życiu, miałyśmy zagrać o mistrzostwo kraju, a to wiązało się z wyższymi rozgrywkami w późniejszym czasie oczywiście po zdobyciu mistrzostwa kraju - Milenka słuchała z zaciekawieniem mojej historii - stanęłyśmy na parkiecie z zamiarem wygrania tego spotkania. 
- Na jakiej pozycji pani grała? 
- Na ataku. Pierwsze dwa sety należały do nas, w trzecim było już trudniej, ale udało się nam uzyskać trzy punktową  przewagę. Przy stanie 22:19 zeszłyśmy na przerwę, której zażądał trener przeciwniczek. Zmobilizowałyśmy się chcąc wygrać gładko 3:0. Wróciłyśmy na boisko, by rozegra kolejne akcje przy stanie 23:20 wystawiono piłkę do mnie, zaatakowałam zdobywając punkt. Spadając źle stanęłam na stopie i poczułam ogromny ból. Leżałam na boisku, obok lekarze zajmowali się moją nogą. Ja czułam tylko przeraźliwy ból i łzy w oczach. Dziewczyny grały beze mnie i wygrały, ale nie cieszyły się z tej wygranej, a powinni. To dzięki grze całej drużyny wygrałyśmy. Karetka zawiozła mnie do szpitala. Tam zdiagnozowano zerwanie wiązadeł krzyżowych w kolanie. 
- Już nigdy pani nie wróciła do sportu? 
- Niestety nie. Chociaż miałam ku temu okazję… 
- Szkoda. Pewnie pani zdobywałaby teraz różne puchary, medale - optymizm tej dziewczynki udzielał się wszystkim, którzy znajdowali się w otoczeniu. 
- Bardzo możliwe, żałuję ale nie mogę cofnąć czasu…- w moich oczach pojawiły się łezki, Milenka przytuliła się do mnie jakby wyczuła smutek i ból jaki teraz przeszywał moje ciało. 
- Kto jest Twoim największym autorytetem? 
- Oprócz rodziców to Zibi, Kuraś i Michał Winiarski. 
- W takim razie chodźmy się z nimi spotkać - Milena złapała mnie za rękę i skierowałyśmy swoje kroki do sali, gdzie aktualnie znajdowali się siatkarze. Zostawiłam ją z innymi dziećmi i naszymi orzełkami. Poczułam na moim ramieniu czyjąś dłoń odwróciłam się i zobaczyłam Ziomka. Objął mnie ramieniem i przytulił do siebie. On zawsze wiedział co mnie trapi. Nie musiałam mu o tym mówić. Taka telepatia była między nami. 
- Tak cholernie żałuję, że posłuchałam mamy. 
- Chciała dla Ciebie jak najlepiej.
- Ale zrujnowała moje marzenia i pasję… 
Do ośrodka wróciliśmy wczesnym wieczorem. Oczywiście oni nie mają swoich pokoi tylko musieli się zwalić do naszego. 
- Kurczę nie korzystnie tutaj wyszłem - zamartwiał się Zati (podziwiali zdjęcia, które zrobiłam dzisiaj w szpitalu). 
- Mówi się wyszedłem – poprawił kolegę Kruszyna. 
- Się czepiasz, filolog się znalazł…- oburzył się Paweł Z. 
- Czy Wy zawsze musicie skakać sobie do gardeł? - zapytał zniecierpliwiony Bratek. 
- Niee, ale to on zaczyna! - krzyknęli jednocześnie wskazując palcem jeden na drugiego. 
- To się nazywa syndrom dziecka - odezwał się Michał W. 
- Od kiedy to Ty taki obeznany jesteś? - odezwał się ponownie Zati, ale nie uzyskał odpowiedzi.


Zuza 

Po wizycie w szpitalu Bartman zyskał trochę w moich oczach, ale to i tak było mało widoczne na tle tego, co do tej pory mu się nazbierało. 
W drodze powrotnej do Spały wcale nie było tak fantastycznie jak mogłoby się wydawać. Ciągle przed oczami miałam te cierpiące dzieci, które przez kilka godzin spędzonych z siatkarzami mogły się cieszyć i uśmiechać. Chociaż tak naprawdę, to był tylko uśmiech przez łzy. Tysiące myśli w mojej głowie nie dawały mi spokoju. Zresztą, chyba nie tylko mi, bo po chłopakach, wpatrzonych w szyby też było widać przygnębienie. Tylko cisza. Ale w tamtym momencie była tym, czego każdy z nas potrzebował najbardziej. 

Zapowiadało się piękne popołudnie. Ciepłe promienie słońca niemal zachęcały, aby spędzić trochę czasu na świeżym powietrzu. A i nasze Orzełki zawsze znajdą jakiś sposób na odstresowanie i odgonienie przykrych myśli. 
- Prawa ręka na czerwone - zakomunikował mi Winiar. 
Tak. Graliśmy w Twistera. Ja, Carmen, Kubi i właśnie Misiek W. I to na samym środku spalskiego ogrodu. Zaraz obok naszej maty, na kocu wylegiwał się Rekin, bo jak sam stwierdził, nie chciał z nami grać i się w ten sposób ośmieszać. Dalej Cichy Pit i Magneto odpoczywali na leżakach i co chwilę puszczali jakieś trafiające tylko w ich gusta piosenki. Reszta chłopaków uganiała się po trawie za piłką, pomijając Wiśnię i Zatora, bo oni akurat robili za cheerleaderki, za linią boczną boiska. Tak się bawi reprezentacja Polski, gdy nie ma w pobliżu wścibskich paparazzi. 
- Czy wy tego nie widzicie? - zaczął Rekin. - Zuza oszukuje! Podpiera się na kolanie! 
Był jak taki mały chłopiec, który przybiega do mamy poskarżyć się, że kolega zabrał mu ulubioną zabawkę. 
- Wcale nie! - odparłam szybko. Co prawda ciężko mi było utrzymać równowagę, ale grałam fair play. Oczywiście on nie byłby sobą gdyby nie zrobił mi na złość i za wszelką cenę nie utrudniał mi życia. - Nie chciałeś grać z nami, to teraz leż jak ci wygodnie i się nie odzywaj. 
- Widzisz Zuz - westchnął Marcin popijając kolorowego drinka. - Z facetem trudno żyć... ale i zastrzelić szkoda. 
- Oj trudniutko - zaśmiał się Misiek - Szczególnie z takim jak Zbysio. 
- I ty Brutusie przeciwko mnie?! - lamentował aktorsko Rekin - Wychowałem żmiję na własnym łonie! 
W tym momencie Winiar nie wytrzymał i zaczął chichotać, a że siedział tudzież stał na macie w dość dziwnej pozycji, zaczęliśmy się niebezpiecznie chwiać. Wystarczyło jeszcze jedno zdanie Rekina i wszystko potoczyło się jak w tym wierszyku Brzechwy o rzepce: Winiar na Carmen, Carmen na mnie, ja na Kruszynę i koniec gry. Finito. 
- Dzięki Bartman. Nie musiałeś - zdobyłam się na sarkazm, podnosząc się z ziemi. 
- Tak, oczywiście! Zawsze jest wszystko przeze mnie! - oburzył się - Niedługo to... 
Nie dokończył swojej myśli, bo zobaczył zmierzającego w naszą stronę trenera Anastasiego. 
- My lovely children.  - To chyba oznaczało, że zachwycił się naszym widokiem. Rozejrzał się jeszcze raz po całym ogrodzie z uśmiechem na twarzy. 
- Może się trener dołączy?! - zawołał wesoło Igła. 
Ten tylko pokiwał przecząco głową i grzecznie nam wytłumaczył, że powinniśmy zbierać ten cały grajdołek i udać się na kolację. 
- O racja, racja. - podłapał temat Rekin. - Trzeba się dobrze wyspać. Jutro ważny dzień. 
- Czy ty wiesz coś o czym my nie wiemy? - zapytałam, wskazując na siebie i chłopaków zgromadzonych w kółeczku. 
- Może tak, może nie. Przekonacie się jutro. - uśmiechnął się szelmowsko i raźnym krokiem podążył w stronę drzwi. 
Był za wesoły dzisiejszego dnia. I to było dość dziwne jak na kogoś takiego jak Shark. Coś wisiało w powietrzu... 

Ten rozdział dedykujemy wszystkim czytającym :)
Chcemy Wam jeszcze polecić opowiadanie Nitki: 
Jest naprawdę godne uwagi, więc serdecznie zapraszamy :D 
Do napisania :*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz